Ćwierć na godzinę …. bo cesarzowi co cesarskie, portalowi co portalowe – oddaję więc ofiarę witrynie „grzyby. pl” – w Zwardoniu na słowackiej granicy: dwie
kanie,
kozak i
podgrzybek znalezione w ciągu dwóch godzin przez osiem osób. Czyli ćwierć grzyba jadalnego na godzinę ….. no jajca jakieś – pomyślicie ….
…. No tak, bo ten wpis nie podbijaniem statystyk ma się zająć. Bo „szerzej o grzybobraniu” …. będzie relacją pisaną przez grzyboświrka o grzyboświrkach, będzie też trochę o przecudnej jesieni, genialnych widokach, i o najpiękniejszych górach świata jakimi są Beskidy. A było to tak: po prostu stęskniliśmy się za sobą i za sprawą niesamowitej „solanki” zaklepaliśmy sobie urlopy na weekend 13/14 października. Trafiliśmy w apogeum złotej polskiej jesieni, w absolutnie wyjątkowe miejsce na końcu świata - do Zwardonia na słowackiej granicy. W magicznych górach – w Beskidach. Tu nasza dotychczasowa zażyłość, koleżeństwo i sympatia przerodziła się w najprawdziwszą przyjaźń. Przy genialnych nalewkach, których smaku nie da się opisać, żółciakowym leczo, własnych marynatach, ciastach które smakiem zawstydzają cukiernię Bliklego, cieszyńskich kanapkach i kwaśnicy – o której smaku niejaka gesslerowa może tylko pomarzyć - nasza przyjaźń weszła na wyższy poziom. Pokonaliśmy czas, pokonaliśmy odległość, po to żeby się spotkać, porozmawiać, jak z rodziną, którą sami sobie wybraliśmy. Z naszymi przyjaciółmi. Bo w prawdziwej przyjaźni – nie chodzi o to by być nierozłącznym – chodzi o to, by rozłąka niczego nie zmieniła, by za miesiąc, czy rok, znowu te same kilka par uszu umiało się wysłuchać, zrozumieć, by poczuć się w Waszym towarzystwie – przyjaciół - jak nad morzem – tam gdzie widać jego początek, a nie widać jego końca ……