Wynik bardzo słaby, ale dwa prawe zapełniły moją patelnię, więc nie mogę narzekać.
Powiedziałem sobie, że więcej bez lasu nie wytrzymam, więc po pracy w piątek obrałem kurs na Świbie. Wyjazd z aglomeracji w niektórych miejscach jest makabryczny, i dlaczego akurat to moja trasa do lasu??? Straciłem sporo czasu w korkach, ale w końcu się zameldowałem na leśnym parkingu. Po drodze na wyjeździe z Zabrza zrobiłem fotkę żółciakowi rosnącemu na jesionie. Gdyby nie rósł przy jednej z głównych dróg, to pewnie bym go skonsumował, taki jest apetyczny. W lesie zacząłem od najbliższej bukowej miejscówki, przeczesując ją dokładnie co kilka metrów. I tak oto zaczęło się realizowanie marzeń. Po pierwsze: byłem w lesie, po drugie: byłem sam w lesie, po trzecie: znalazłem boletusy, po czwarte: poobcowałem z przyrodą w jej pięknych okolicznościach, po piąte: namacalnie i organoleptycznie stwierdziłem padanie deszczu w moim lesie. Wracając do grzybobrania:po kilku marnych gołąbkach, których nie zbieram z powodu ich kruchości (w moim koszu bankowo zmieniają się w trociny), wreszcie natknąłem się na okazały kapelusz, który ocalił moje morale. Za kilkanaście minut następny i na tym koniec. Oba
prawdziwki dość wiekowe i podsuszone, ale zdrowe, dzięki czemu zapełniły mi patelnię (większy miał średnicę 20 cm i wagę 420 g). Sos ze świeżych
prawdziwków jest bezkonkurencyjny, do czego bym go nie podał, obiad jest przedni. Mniam! W tej miejscówce mam oponę, która leży i czeka, aż wyrośnie w niej
prawdziwek. Do tej pory nie ma efektów. Przed kolejną miejscówką dopadła mnie burza, która znad Góry Św. Anny straszyła od godziny grzmotami i błyskami. W końcu dopadła mnie, lejąc śmigusowo dokładnie bez krępacji. Mokry przeszukałem kolejny lasek, ale znalazłem tylko
muchomory czerwieniejące, krowiaki aksamitne i coś podobnego do rycerzyków. W sumie mogę powiedzieć, że grzybów nie ma. Oprócz oczywiście gór i terenów grazki.