Dzisiejsze, przymusowe osamotnienie skłoniło mnie do odbycia zwykłej trasy grzybiarskiej w wersji „hard”. Wykorzystałem przepiękną pogodę do zaglądania w miejsca zwykle omijane ze względu na gmatwaninę jeżyn, zbyt licznie powalone drzewa i tym podobne utrudnienia, zniechęcające żonę do ich bliższego poznania. Ja takie miejsca uwielbiam i od czasu do czasu, jesienią, gdy nie grozi mi spłoszenie łani lub
sarny z młodym, po okresie lęgowym ptaków, daję upust swoim dziwactwom. Pomimo odwiedzania miejsc mało dostępnych stwierdzam, że grzybów w moim lesie zdecydowanie mniej niż wcześniej. Te, które spotykałem, rosły pojedynczo, rzadko po kilka i najczęściej nie pierwszej już młodości. Gdyby nie przypadkowe natrafienie na skupisko kilkunastu
podgrzybków moje zbiory wyglądałyby bardzo marnie. Po sześciu godzinach obolałe nieco nogi przyniosły jednak do domu prawie cały koszyk grzybów i jego przeszczęśliwego, choć nieco umęczonego właściciela. Prawie same
podgrzybki, kilka
maślaków pstrych, dwa
kozaki, dwa
zajączki i na ozdobę dwa
prawdziwki. Pozdrawiam wszystkich grzybochodźców. Na zdjęciu przesyłam wam zaklęte promyki jesiennego słońca.