Różnogatunkowo i różnokolorowo u mnie było... a to, że po jednym... i co z tego... ważne, że cokolwiek było :)
prawdziwek,
kozak czerwony, grabowy,
maślak żółty,
gołąbek modrożółty i
kurki... tu sukces, bo aż 16!;-)
No i co ja mam napisać?!... no co?!..., że pusto, że sucho, że w lesie hydroklęska i martwota totalna?! Dramat! No dramat! Całkowity brak grzybów! Wizytę u psychiatry trzeba obstalować!;-D W Tworkach, nie, w Lublińcu, bo bliżej, rezerwacji miejsca w "domu wczasowym" dokonać;-) Myśl o bezgrzybiu jest wręcz nie do pomyślenia, i do tego prognozy pogody niezbyt optymistyczne... nic tylko młotek od Emila i grzyby z głowy wybić, albo rzeczone "wczasy" w Lublińcu zaklepać:D Pocieszam się jednak, że w 2015 i 2016 (raporty z września tychże lat) podobnie sytuacja się miała, dopiero w październiku sypnęło i do listopada trzymało. Tego właśnie, jak tonący brzytwy, się trzymam:-) Wczoraj zawzięłam się i uporczywie grzyba szukałam. Gorąco, ciężko, 18 kilometrów w nogach. Ni ptaków, ni zwierząt, za to las jak malowany... na co drugim drzewie kropka czerwona. Ten co to maluje niezłą fuchę ma. Minę oczywiście dostrojoną do okoliczności miałam, jaką?... wiadomo, do śmiechu nie było mi wcale. Napietą sytuację rozładował po czasie najpierw grabowy, potem
gołąbek, potem maślaczek modrzewiowy. Następnie
prawdziwek nerwy poluzował, a
kurki mu w tym pomogły. W końcu ON, bohater dnia,
kozak czerwony na środku dróżki. Gapiłam się na niego jak rzetelna sroka w kość, nie wierząc w to co widzę obok nogi mej. To nie była radość, to euforia była, tyle kilometrów i nareszcie coś tak pięknego oczy moje rozjaśniło. Na mokrym, pewnie po rosie, kąsku trawy, przykryty po sam czubek stał. Mój zuch, obrońca honoru i humoru mego:-)))