Wypad po pracy, na półtorej godzinki, bo dzień krótki. Zacząłem od lasu jodłowego, ale na iglastym podłożu, gdzie za daleka wszystko widać, nie było szans za wiele znaleźć, dlatego poszedłem w liście. Tam w sumie 5
podgrzybków aksamitnych, zabranych, bo reszta, czyli 98,35%, robaczywa lub spleśniała. Trafił się jeden brunatny i 5
kurek. Pod szczytem Rosulca zobaczyłem ekipę Biało-Czerwonych, ruszyłem w ich kierunku, bo wiadomo, gdzie Biało-Czerwoni tam są i kibice. Kibic, wiadomo: łysy, przypakowany... prawdziwy
borowik;-D, zapomniałem tylko o jednym, wszystkie imprezy sportowe, bez kibiców.
Kiedy wreszcie udało się namierzyć
prawdziwka, okazało się, że nie nadawał się nawet do zdjęcia... chociaż nie, nadawał się do zdjęcia... czapki. żeby mu złożyć hołd, że wciąż stoi;-). Jak jest jeden
prawdziwek, to są na pewno inne. Wybrałem się na skarpy, gdzie chodzę tylko jak jest sucho i nie obeszło się bez incydentów. Pierwsza pułapka w którą wpadłem powaliła mnie na łącznik pleców z nogami, więc była amortyzacja, jednak druga zasadzka była skuteczniejsza, bo poza zdartą skórą, będzie też siniak na goleniu, lecz czułem, że już jestem blisko:- P. W końcu dopadłem novemberusa, w ostatniej chwili, bo właśnie zbierał się do wyjścia, co widać na zdjęciach. Wracając "na górę" zgarnąłem po drodze 6 gniazd
opieniek. Nie spodziewałem się, że pół godziny przed zachodem słońca, 7 listopada, w ciemnym jodłowym lesie jeszcze kogoś spotkam, tym czasem to była pięcioosobowa "wycieczka":- D. Na koniec "zlitowałem się" nad 8 starszymi
gąsówkami fioletowawymi, bo jaki facet zostawił by w zimnym lesie nagie gąsówki, a koło samochodu jeszcze jedną roznegliżowaną
kanię... jakiś Love Parade normalnie;-D