Grześ nie odpuszcza, głowę chce urwać i mimo słonka, mroźno. 5 stopni na plusie, ale ręce już marzną. Następne dni znowu deszczowe, trzeba więc wykorzystać pogodę na odwiedziny lasu. Wyprawa raczej spacerowa, na grzyby specjalnie nie ma co liczyć, las, do którego jadę, obfituje w grzyby latem, jesienią zazwyczaj stoi pusty. Na dzień dobry dorodny ceglastospory. Następnie długo nic. Las układa się do snu, na ziemi gruba poducha liści i szpilek. Zrobiło się w nim widniej, przestronniej. Wywołuje to pewną dezorientację. Czy to ta górka? A tamta skąd się tu wzięła? A gdzie ta zwalona brzoza, punkt orientacyjny? Niemal nagie już drzewa i krzewy odsłaniają widoki na teren zazwyczaj zakryty zielenią, zupełnie inny, obcy, odmienny krajobraz. Wiatr huczy w koronach drzew, one skrzypią i pojękują, nie słychać nawet wron. Ściółka poryta przez dziki, które teraz buszują w lesie w ciągu dnia, jakby chciały powiedzieć: "Czas ludzi się skończył, teraz my rządzimy". Gdzieś w mchu i igliwiu kulą się z zimna ostatnie
kurki, jakieś niedobitki
podgrzybków wyskakują ze ściółki, prosząc, by je zabrać, bo im smutno. I tylko
kanie dumnie podnoszą pod świerkami swoje olbrzymie kapelusze. Temu lasowi powiedziałam już: Do zobaczenia w następnym roku. Tradycyjne już listopadówe poszukiwania grzybów odbędą się w innym.