Porównując moje zbiory ze zbiorami z świętokrzyskiego, chciałoby się rzec "z czym tu do ludzi". Jedyny wspólny mianownik to to, że wiało wczoraj jak w kieleckim. Szkoda tylko, że nie przywiało choćby 1/3 ichniego wysypu. Diabeł ogonem kręcił, weselisko pewnie wyprawiał. Nie przeszkadzało mi to jednak w mojej 8-mio godzinnej eskapadzie leśnej. Działo się, oj działo, a i momenty były. Momenty chwilowego strachu, kiedy to drzewa uginały się do samej prawie ziemi, kłaniając mi się nisko, momenty spadających gałązek ( dobrze, że nie konarów), momenty liściastego deszczu, momenty na przemian wychodzącego zza chmur i chowającego się za nimi słońca, no i te najważniejsze momenty- grzyby!, a precyzyjniej, pierwszy z nimi kontakt wzrokowy. Następne momenty to wydobywanie ich ze ściółki ( czasami stawiały opór i trza było posiłować się z nimi- dodatkowy moment) i pieszczotliwe układanie ich w koszyku. Momenty trzymania w rękach małych i średnich grubabsków-baniaczków, przy tym jędrnych i zdrowych "słodkich" i pachnących "ciężarków". Takich momentów było: 83 prawdziwkowych, 8 ceglasiowych, 12 maślaczkowych, 1 podgrzybkowy, 7 zajączkowych, 4 kaniowych, kilkanaście kurkowych i 2 szmaciakowe. I nie ważne, że trwało to 8 godzin. Przy tempie pomrowa nie czułam zmęczenia. Dla takich momentów mogę " ślimaczyć się" po lesie w nieskończoność;-)