Witam :) Zawitał do nas mój brat z kolegą w celu grzybobrania i rybobrania (chyba właśnie stworzyłam nowe słowo). Ze mną pojechali na grzyby a po obiedzie z mężem na ryby. W lesie ludzi jeszcze więcej niż w sobotę! Jak na pchlim targu. Poszwędaliśmy się trochę w kilku miejscach i powrót do domu, bo ryby w stawie czekały :) W między czasie okazało się, że mój koszyk został nadgryziony zębem czasu i gubię mniejsze podgrzybeczki. Ja się dziwię, że mi ubywa a brat się dziwi, że ktoś zostawia ucięte i oczyszczone maleństwa :) A pro po mojego brata to niezły aparat z Niego- przyszedł się pochwalić, że trafił na miejsce, w którym naciął blisko 40 sztuk. A opowiadając to wyzbierał mi grzyby z mojego skrawka obfitości i poszedł. Zniknął na pół godziny po czym wrócił z pełnym koszem- oprócz
podgrzybków nazbierał jeszcze
kozaków i kilka
prawdziwków :) Tym razem byłam bez psa i jakoś tak lżej się chodziło-plecak na plecach, aparat na szyi, nożyk w jednej ręce, koszyk w drugiej ręce i zwykle jeszcze smycz między tym wszystkim. Chyba za dużo tego. A, i jeszcze trzeba dopisać straty w postaci podeptanych grzybów. Pozdrawiam serdecznie :)