Spragniona grzybów wybrałam się w lasy na wybrzeżu, bo "podobno są". Trzy miejscówki, w których zawsze jesienią pełno
podgrzybków, rozpaczliwie puste. Pojechałam kilka kilometrów dalej, tam już na pewno będą! Mech, jagodziny, trochę traw... Wyszłam z lasu z garścią drobnych
kurek ( na baaardzo małą jajecznicę może wystarczy) i znalezionym tuz przy drodze maleńkim prawdziwkiem. Zmęczona, zrezygnowana i ciut zmoknięta już zbierałam się do powrotu, kiedy z lasu wymaszerowały dwie grzybiarki z wiaderkami niemal pełnymi grzybów. Dobre kobiety nadały azymut... i po kilku minutach w świerkowo- modrzewiowym lesie, spod gałęzi, spomiędzy traw wyciągałam upragnione grzybki :) Sporo z nich już wyrośniętych, ale zdrowych. W sumie udało mi się zebrać z pół koszyka. Grzyby urządziły sobie w tym roku przeprowadzkę- rosną w miejscach, w których przedtem ich nie było, a zawsze pewne miejscówki świecą pustkami.