Dwie godziny. Tyle mniej więcej czasu spędziłem w lesie. Niespecjalnie po to, żeby coś nazbierać, raczej po prostu miałem już dosyć widoku bliźnich. Podobno człowiek ma w mózgu obszar, który niezwykle pozytywnie reaguje na kolor zielony – ślad dawnego przystosowania do życia w przyrodzie. No więc ci upierdliwi do granic możliwości bliźni w połączeniu z konstatacją, że mój osobisty sensor zieloności prawdopodobnie wydaje ostatnie tchnienie, przymusił mnie do działania. Popołudnie już było, choć upał, jak w Afryce, w lesie – zgodnie z przewidywaniami pusto; i nie dziwota, podzgierskie laski, trzymające się kurczowo korzeniami gołego w zasadzie piasku – wysuszone na wiór. W sosenkach trzaskały tylko patyki i coś, co kiedyś było mchem, osypując obficie obuwie i odzież pyłem zarodników. W części mieszanej nieco lepiej, ale i tu, choć trawa gdzieniegdzie płożyła się rzadkim dywanem, dominującym odgłosem był szelest suchych liści. W zastanej temperaturze kurcgalopy w poszukiwaniu uroczysk z zastoinami wilgoci nie miało najmniejszego sensu, tak i posiedziałem na pieńku na skraju boru, napasłem oczy zielonym, posłuchałem drących mordy ptaszków – i tyle. Głowa mi nie spuchła, więc chyba dla owej zieloności mam jeszcze sporo miejsca:-) Zamiast grzybów naszłem kępę konwalii, czego dowodem jest kiepskiej, jak zwykle, jakości fotka. Deszczuuuu!!!!