Wydawało się rano, że będzie to zwykły dzień jak co dzień. Pracy huk, terminy, wszędzie na styk. Około południa, zaczęło się nagle wszystko składać jak dobrze dopasowane puzzle. A że mieszkamy i pracujemy w jednym z najpiękniejszych polskich zakątków, skradłem dla siebie dobrą godzinę (75 min). O 14.00 zaciągnąłem „ręczny” na poboczu, nad jednym z ustrońskich strumieni. Zmiana butów jak na „pit-stopie” 6,345 sek / para; klik szybkozłączki aparatu fotograficznego do paska - to kolejne milisekundy, i fruu do lasu, tam gdzie źródło Św. Huberta, tam gdzie w zeszłym roku
smardzowate królowały wiosną, tam gdzie jedyna cywilizacja to zasięg telefonu. Przejście przez strumień skutecznie ostudziło pospiech, bo skąpać się po kolana – niechętnie. Więc łapiąc równowagę na śliskich kamieniach i płosząc zdziwione pstrągi – dotarłem tam gdzie nadzieja na
smardze wydawała się być największa. Optymista. W starciu z wiosennymi grzybami 3:0 dla nich. Ale co tam, szybko natura odwzajemniła się i „ nad miejscem, gdzie połyska bagienka szkło - ujrzałem nieruchomo stojącą salamandrę „ ( K. Przerwa-Tetmajer). Brzemienną. Grubcia taplała się w kałuży z przymkniętymi oczami, „mówiąc”: to jest to co my salamandry lubimy najbardziej …. Pozdrawiam Was wszystkich. Tazok