24
kanie, 21
maślaków, 3
kozaki. Czas: 45 minut. Las: kaj tam zaś las, przeca to staro holda, trzy brzózki na krzyż. No dobra, sosenki też tam rosną. A było to tak:
Coś mnie wyrwało z łóżka o nieprzyzwoitej porze przed brzaskiem switu jeszcze. Zanim woda na kawę zawrzala pomyślalem że na grzyby przecież jechać nie bedę bo dwa dni temu sprawdziłem że jeszcze nie ma wysypu. No i jak pilem kawę to koszyczek na świeconki sam mi się na oczy rzucił więc grzecznie ubralem buciki i pojechalem w to samo miejsce na hałdy. Tylko trasę wybralem ze sto metrów od przedwczorajszej. Powitały mnie trzy
maślaki więc od razu pomyślałem że wypad udany bo chociaż na śniadanie bedzie. Kilkaset kolejnych metrów utwierdzało mnie w tym przekonaniu. Aż tu nagle rzuciły się na mnie młode
kanie i jak zacząłem je siec nożykiem na prawo i lewo, tak pokonałem wszystkie i wyszedłem w glorii na ścieżkę na której ich wódz i genarał, obaj więksi od dwóch moich laci grzecznie skapitulowali pod presją nożyka i wskoczyli do koszyka. Wracalem do auta przez ten sam rejon gdzie dwa dni temu prawie nic nie rosło, aż tu spod sosenki pisk jakiś uslyszalem "my chcemy do octu!" i maslaczki zaczęły wskakiwać do przepelnionego koszyka pchajac się jak do sztrasenbanki za starego pierwy. Już dochodziłem do auta a tu jeszcze
kozaki wypadły z nienacka (co to jest nienacek?) lecz też poległy pod ciosami mojej broni. Nie obroniły stadka
maślaków które za nimi przycupnęły. Ale te już nie dały rady wcisnac sie do koszyczka i musiały iść do kabzy. Znaczy do kieszeni. No i... na śniadanie miałem
kanie, o czym w dobrym humorze, uprzejmie donosze.