Las ten sam co wczoraj (gł. buk, olsze, brzozy), ale tym razem postanowiłem zagłębić się trochę dalej. Ponad 2 godziny przedzierania się przez trudny teren - wąwozy, jary, strumienie, gęstwiny z ciernistymi krzewami - i efekt prawie żaden. Obejrzałem kilkadziesiąt, jak nie więcej, zwalonych kłód - a poszukiwanych płomiennic zimowych zero. Jedyne znalezione to część ze znanej miejscówki, gdzie nie wyzbierałem wczoraj i jedna nowa kępka kilku szt. (wszystkie w bliskiej okolicy, gdzie zbierałem poprzednio). Łącznie niecałe 40 szt. w większości malutkich (dzielone przez 10).
Wniosek nr 1: nie zawsze mnogość zwalonych pni liściastych drzew daje szansę na znalezienie
płomiennic zimowych (mają widać swoje terytoria, a gdzie indziej nie występują).
Wniosek nr 2: nie zawsze długość grzybobrania i włożony wysiłek (cały czas czuję nogi, jakbym przeszedł 10 km, a nie 4) przekłada się na wielkość zbioru... ale to chyba każdy wie :)