Poniewaz przez ostatni tydzien padalo, a od wczoraj jest naprawde cieplo (no i w koncu mamy srodek wrzesnia, szczyt sezonu) spodziewalam sie zatrzesienia grzybow. I otoz nie: wcale nie bylo zbyt wiele. Grzyby to dla mnie zagadka, nieodgadniona tajemnica. Sa nieprzewidywalne. Innymi slowy: "nie znasz dnia ni godziny". W sumie znalezlismy znacznie wiecej grzybow jadalnych, niz te 15/godz, ale nie uwzglednilam w statystykach: wielu
kani, ktore zostawilismy w lesie (oraz tych ktore widzialam z auta),
pieczarek, co do ktorych nie mam pewnosci, czy to aby pieczarki, czernidlakow kolpakowatych, ktore pojawily sie masowo we Wroclawiu, a ktorych niigdy nie zbieralam, bo nie ma u nas takich tradycji rodzinnych :) No to moze teraz te, ktore zaliczyly sie do imponujacej sredniej osobogodziniwej :): bardzo ladne, male podgrzybeczki brunatne (pozarte wlasnie w omlecie), 2
borowiki szlachetne (oba robaczywe), 5
maślaków (uwielbiam), kilkanascie
kani, 4
kozaki pomaranczowo czerwone, jeden jakis inny brazowawy
kozak. Z nietypowych i niezbieranych przeze mnie:
piaskowce modrzaki (chyba, porownuje z atlasem, lecz nie mam pewnosci) kilka szmaciakow galezistych, purchawki chropowate, lakowki ametystowe. W lesie cudnie i cieplo.